To, co ostatecznie odróżnia wybitnych polityków od reszty, to umiejętność nawiązywania kontaktu z amerykańskim narodem. Brzmi to oczywiste, ale jest to o wiele trudniejsze zadanie, niż się wydaje. Kamala Harris udowodniła w swoim przemówieniu akceptacyjnym w czwartek wieczorem, że zrozumiała zadanie.

Jest już wyjątkową kandydatką na prezydenta, kobietą biracialną z patchworkową rodziną. Stawiała czoła atakom na swoją tożsamość ze strony Donalda Trumpa i jego sojuszników.

Harris w swoim przemówieniu powitalnym opowiedziała swoją historię i jasno dała do zrozumienia, że ​​jest w samym środku amerykańskiego mainstreamu. To, co powiedziała opinii publicznej, to w zasadzie: Nie różnię się od ciebie. Mam te same korzenie, co ty. Moje życie jest takie samo jak twoje.

W rzeczywistości jej przemówienie było podobne do przemówienia trzech bardzo różnych kandydatów z przeszłości, którzy mówili o znaczeniu rodziny i pokonywaniu przeciwności losu — i wszyscy oni wygrali wybory prezydenckie.

W 1988 roku George HW Bush tak zbagatelizował swoje uprzywilejowane życie: „Wojna się skończyła, chcieliśmy się wydostać i poradzić sobie na własną rękę. I to były ekscytujące dni. Mieszkaliśmy w małym domku typu shotgun, jeden pokój na nas troje. Pracowałem w branży naftowej, a potem założyłem własny. Z czasem mieliśmy sześcioro dzieci. Przeprowadziłem się z domku typu shotgun do mieszkania dwupoziomowego, a potem do domu. I spełniło się marzenie — futbol szkolny w piątkowe wieczory, Little League, grillowanie w sąsiedztwie”.

Wnuk bankiera inwestycyjnego z Wall Street? Syn senatora USA? Nie — Bush był po prostu jednym z milionów weteranów II wojny światowej, wyruszających na nowe życie, w nowe miejsce, dzieląc te same wspólne doświadczenia.

W 1992 roku wykształcenie Billa Clintona — Georgetown, Oxford, Yale Law School — określało go w sondażach mianem „elitarysty”. Clinton zajął się więc tym dylematem, opisując szczegółowo swoją rodzinę — nie tylko samotną matkę walczącą o przetrwanie, ale także dziadka, który prowadził mały sklep spożywczy.

„Mój dziadek miał wykształcenie średnie — wykształcenie podstawowe — ale w tym wiejskim sklepie nauczył mnie więcej o równości w oczach Pana niż wszyscy moi profesorowie w Georgetown, więcej o wewnętrznej wartości każdej jednostki niż wszyscy filozofowie w Oksfordzie, więcej o potrzebie równej sprawiedliwości wobec prawa niż wszyscy prawnicy w Yale Law School”.

W jednym akapicie zbył każdą z trzech elitarnych instytucji, do których uczęszczał, a zamiast tego chwalił rodzinną mądrość ludową.

A w 2008 r. to rodzina była kamieniem probierczym przesłania Baracka Obamy. Amerykańskim wyborcom nigdy nie zaproponowano czarnoskórego mężczyzny, a tym bardziej kogoś o tym samym drugim imieniu co wrogi dyktator i korzeniach sięgających od Kenii jego ojca, przez Hawaje, po ulice Chicago.

W swoim przemówieniu powiązał więc problemy „przeciętnych” Amerykanów z problemami swojej własnej rodziny.

„W twarzach tych młodych weteranów, którzy wracają z Iraku i Afganistanu, widzę mojego dziadka, który zaciągnął się po Pearl Harbor, maszerował w armii Pattona i został nagrodzony przez wdzięczny naród szansą na pójście na studia dzięki ustawie GI Bill. W obliczu tego młodego studenta, który śpi tylko trzy godziny przed pracą na nocną zmianę, myślę o mojej mamie, która sama wychowywała moją siostrę i mnie, podczas gdy pracowała i zdobywała dyplom; która kiedyś zwróciła się ku bonom żywnościowym, ale nadal była w stanie wysłać nas do najlepszych szkół w kraju dzięki pożyczkom studenckim i stypendiom”.

Każde z tych przemówień osiągnęło cel polityczny równie istotny jak każdy inny – nie chodziło o przedstawienie litanii zasad, ale o przekazanie bardziej emocjonalnego przesłania: Taki właśnie jestem, stąd pochodzę i w kwestiach, które mają znaczenie, moja historia jest Twoją historią.

To samo przesłanie przekazała Kamala Harris w czwartek wieczorem.

Już na samym początku przemówienia pokazała, jak bardzo jest to wartościowe, opowiadając historię podróży swojej matki z Indii.

„To głównie moja matka nas wychowała” – powiedziała. „Zanim w końcu mogła pozwolić sobie na kupno domu, wynajęła małe mieszkanie w East Bay. W Bay albo mieszkasz na wzgórzach, albo na nizinach. My mieszkaliśmy w blokach — pięknej dzielnicy klasy robotniczej, w której mieszkali strażacy, pielęgniarki i robotnicy budowlani, wszyscy z dumą pielęgnowali swoje trawniki”. (To ostatnie stwierdzenie jest tak typowe dla klasy średniej, jak to tylko możliwe.)

„Wiemy, że silna klasa średnia zawsze była kluczowa dla sukcesu Ameryki” – powiedziała. „A budowanie tej klasy średniej będzie definiującym celem mojej prezydentury. To dla mnie osobista sprawa. Klasa średnia to miejsce, z którego pochodzę”.

Było to w pewnym sensie przemówienie łagodzące, zawierające stwierdzenia, które każdy kandydat — no cóż, prawie każdy — mógłby przedstawić: obietnica bycia „prezydentem całego ludu”, stwierdzenie, że będzie przestrzegać „rządów prawa” i wspierać „pokojowe przekazanie władzy”.

Jej akta oskarżycielskie były skierowane przeciwko łobuzom, których mało kto by się spieszył bronić: drapieżnym pożyczkodawcom, kartelom narkotykowym. Złoczyńcy, których potępiają postępowcy tacy jak Bernie Sanders — miliarderzy, korporacyjni baronowie — nie pojawili się.

Zamiast tego, w swoim 35-minutowym przemówieniu — trwającym mniej więcej jedną trzecią jego chaotycznego, niespójnego przemówienia na konwencji — skierowała swój gniew najbardziej przeciwko Donaldowi Trumpowi, szczegółowo przedstawiając przeciwnika winnego wykroczeń cywilnych i karnych, zdeterminowanego, by zdobyć władzę, by nadużywać jej i wykorzystywać w niewłaściwy sposób.

Kiedy zwróciła się ku swoim celom, część z tego, co zaproponowała, była równie szeroka: stworzyć „gospodarkę szans”, wprowadzić obniżkę podatków dla klasy średniej, zbudować więcej mieszkań. Natomiast w jej dosadnym, stanowczym opisie tego, co Sąd Najwyższy uchylił Roe przeciwko Wade doprowadziło i miało doprowadzić pod rządami Trumpa, nie było w tym żadnej dwuznaczności.

„Krótko mówiąc” – powiedziała – „(przeciwnicy aborcji) są szaleni”. To Trump i jego sojusznicy są poza głównym nurtem, argumentowała.

Podobnie, nie do końca subtelnym atakiem na patriotyzm Trump było jej zapewnienie, że „zawsze będzie szanować, a nigdy nie poniżać” służby i poświęcenia żołnierzy.

Jeśli szukasz litanii polityk, będziesz musiał szukać gdzie indziej. Ale jako przemówienie, którego celem było połączenie się z szerokimi impulsami elektoratu, z powtarzającymi się deklaracjami amerykańskiej wielkości i przedstawieniem kandydata jako bezkompromisowego, twardego przywódcy, który wyznaje te same wartości co większość Amerykanów, osiągnęło swój cel.

Source link