Osiem lat temu, podczas wieczoru wyborczego, kiedy nadeszły odpowiedzi z Karoliny Północnej, gdzie relacjonowałem, w panice zadzwoniłem do przyjaciela. Powiedziałem mu, że obawiam się, że kraj wpadnie w ręce półfaszysty i że może nawet nadszedł czas, aby zacząć rozważać plan wyjścia. Moje życie, podobnie jak wielu Czarnych z mojego pokolenia, zostało ukształtowane nie przez brutalność segregacji, jak życie moich rodziców, ale przez sukces bitew toczonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych o jej wykorzenienie. Perspektywa, że kandydat na prezydenta może zostać przyjęty nie tylko przez zwolenników białej supremacji, ale także przez jedną z dwóch głównych partii politycznych i prawie połowę elektoratu, wywołała trwałą obawę, że postęp, który osiągnęliśmy, jest kruchy i nietrwały – i że przy prawicy bodźców, stary porządek mógłby odrodzić się w teraźniejszości.
Jednak pod koniec tej nocnej rozmowy telefonicznej uporaliśmy się z teorią „poręczy ochronnych” dotyczącą różnych kontroli i precedensów, które ograniczałyby Donalda Trumpa. Zaletą rozległej biurokracji rządu federalnego jest to, że do osiągnięcia czegoś znaczącego potrzebny jest znakomity poziom dyrygowania orkiestrą – zestaw umiejętności, których prawdopodobnie nie posiada bystry, chronicznie niedoinformowany deweloper zajmujący się nieruchomościami. Można było przypuszczać, że republikański establishment, tchórzliwy i coraz bardziej reakcyjny, ale w sumie rozsądniejszy niż jego domniemany przywódca, pohamuje impulsy Trumpa lub przynajmniej postawi przed nim wystarczająco dużo rzeczy, aby odwrócić jego uwagę, aby nie skupiał się zbyt długo na jakichkolwiek sprawach. prawdziwie destrukcyjny cel. Prasa i sądy byłyby redutą demokracji; zostały zaprojektowane właśnie na taką chwilę.
Rozmowy takie jak nasza toczyły się w całym kraju w pierwszych dniach i tygodniach po wyborach w 2016 roku. Różnica między tymi rozmowami a tymi, które rozpoczęły się we wtorek wieczorem, polega na tym, że nie możemy już polegać na teorii poręczy. W odróżnieniu od pierwszych wyborów Trumpa, tych nie można zracjonalizować jako rezultatu zbyt pewnej siebie kampanii Demokratów i nihilistycznego ruchu około stu tysięcy wyborców w kilku wahadłowych stanach. Tym razem wyborcy w kolejnych stanach zdecydowanie wybrali Trumpa, który stał się bardziej autokratyczny i wojowniczy, budując przewagę w głosowaniu powszechnym dla człowieka, który obecnie całkowicie nie nadaje się do sprawowania urzędu. Z biegiem lat stał się jeszcze bardziej maniakiem i teraz jest maniakiem z mandatem. Obserwowanie krajobrazu możliwości przed nim – i nami – wywołuje dreszcze.
Dziennikarstwo jak zawsze pragnie pełnić swoją podstawową funkcję rozliczalności, ale utrudniają mu to także trudności finansowe, spadek zaufania i przełomowe nowe technologie. Bardziej złowieszcze są decyzje miliarderów-właścicieli „Waszyngtona”. Post i Los Angeles Czasy wycofanie swoich gazet z planowanych rekomendacji prezydenckich sugeruje, że dziennikarze mogą napotkać skomplikowane przeszkody nawet w tych organizacjach informacyjnych. Sądy reprezentują bardziej konsekwentną i skompromitowaną sytuację: w przeciwieństwie do 2016 r. federalny wymiar sprawiedliwości dysponuje obecnie ponad dwustu nominacjami Trumpa, których wybrał on w jawnie upolityczniony sposób. A wszelkie pozory powściągliwości w szeregach establishmentu GOP zniknęły dawno temu. W nadchodzącej administracji władza wykonawcza będzie prawdopodobnie obsadzona akolitami, którzy będą współautorami najgorszych i najbardziej przypadkowych poczynań Trumpa. Decyzja kampanii Kamali Harris o znacznych inwestycjach w apelowanie do republikanów sprzeciwiających się Trumpowi i okazywanie poparcia Liz Cheney była efektem pozytywnego myślenia – optymistycznego przekonania, że szeregi GOP nie zostały całkowicie utracone i że przynajmniej znacząca mniejszość partii widzi i rozumie niebezpieczeństwo, jakie stanowi Trump. To myślenie było błędne.
Istnieją inne, równie trudne obawy. W ciągu lat, jakie upłynęły od porażki Trumpa w ostatnich wyborach, podjął próbę zamachu stanu, został oskarżonym w czterech sprawach karnych i został skazany (jak dotąd) za trzydzieści cztery przestępstwa. W ciągu ostatnich kilku miesięcy rozpowszechniał coraz bardziej bezsensowną dezinformację i rasistowskie kłamstwa, poczynił sprośne komentarze i gesty oraz wypowiadał się w obraźliwy i wulgarny język. Żadne z tych działań nie zapobiegło wzrostowi jego popularności w wielu elektoratach w całym kraju; być może nawet to ułatwili. Co zaskakujące, Trumpowi w tym roku w Nowym Jorku poszło lepiej niż w 2020 r. Pytania, przed którymi stoi Partia Demokratyczna, są gigantyczne i egzystencjalne. Po wyborze Baracka Obamy w 2008 roku stratedzy postawili hipotezę, że wyłania się nowy elektorat, przyszłościowy i egalitarny, dobrze czujący się wśród ludzi z innych środowisk niż ich własne. Katastrofalne straty w latach 2016 i 2024 podają w wątpliwość ten idealizm, a także podkreślają, jak niezwykle nieprawdopodobny był w rzeczywistości sukces Obamy. Zarówno Hillary Clinton, jak i Harris miały doskonałe kwalifikacje na prezydenta i żadna z nich nie prowadziła bezbłędnych kampanii – nikt tego nie robi. Nie da się jednak uniknąć faktu, że część winy za te straty jest powiązana z tożsamością kandydatów.
Wynik wyborów rzucił także nowe światło na kluczowe momenty z przeszłości. Po zakończeniu ostatnich wyborów Trump podżegał do ataku na Kongres, aby uniemożliwić poświadczenie wyników, co doprowadziło do postawienia go w stan oskarżenia po raz drugi. Tchórzostwo senatorskich republikanów, którzy ewakuowani z Kapitolu w obliczu nacierającego tłumu Trumpistów, mimo to odmówili skazania Trumpa, było katastrofalną abdykacją, która bezpośrednio umożliwiła ten moment. To nigdy nie powinno do tego dojść.
Pod koniec nowej administracji będziemy zasadniczo innym krajem; rzeczywiście, już jesteśmy. Wiceprezydent Harris w swoim przemówieniu dotyczącym koncesji wygłoszonym w środę na Uniwersytecie Howarda powiedziała: „Wiem, że wiele osób ma wrażenie, że wkraczamy w mroczne czasy, ale mam nadzieję, że dla dobra nas wszystkich tak się nie stanie”. Biorąc pod uwagę to, co już wiemy o Donaldzie Trumpie, jest prawie pewne, że tak się stanie. Obudziłem się następnego ranka po wyborach z myślą nie o walkach, które wyparły segregację, ale o tym, co musieli czuć ludzie w czasie sprawy Plessy przeciwko Ferguson, decyzji Sądu Najwyższego z 1896 r., która ją utrwaliła. Trudna lekcja płynąca z tej historii jest taka, że chociaż możliwy jest dalszy postęp, nie powinniśmy lekceważyć tego, jak trudne będzie jego osiągnięcie i jak długo to zajmie. Wierzyliśmy, że zerwaliśmy z historią, ale jest oczywiste, że tak naprawdę historia złamała jakąś część nas. ♦