W sierpniu, mój kolega reporter Jason Patinkin i ja przeszliśmy pieszo z północnej Ugandy do kontrolowanego przez rebeliantów Sudanu Południowego. W ciągu czterech dni przeszliśmy ponad 40 mil przez busz, eskortowani przez żołnierzy rebeliantów, aby rzucić światło na jeden z najbardziej niedorelacjonowanych konfliktów na świecie.

Relacjonowanie wojny w Sudanie Południowym, która rozpoczęła się w 2013 r., zawsze było wyzwaniem ze względu na ryzyko i przeszkody logistyczne związane z dostępem do odległych obszarów, gdzie toczą się walki. Jednak w ciągu ostatniego roku relacjonowanie wojny i jej skutków humanitarnych stało się szczególnie trudne. Od początku tego roku rząd Sudanu Południowego zakazał wjazdu co najmniej 20 zagranicznym dziennikarzom, najwyraźniej w celu uciszenia reporterów, którzy mieli doświadczenie w krytycznym relacjonowaniu działań rządu.

Te systematyczne represje wobec prasy zagranicznej (dziennikarze z Sudanu Południowego od dawna ryzykują więzieniem i śmiercią za wykonywanie swojej pracy) zbiegły się z dwoma ważnymi wydarzeniami. W listopadzie 2016 r. Organizacja Narodów Zjednoczonych ostrzegła, że ​​przemoc stosowana wobec cywilów w południowym regionie Ekwatorii grozi przerodzeniem się w ludobójstwo. Następnie w lutym ONZ ogłosiła głód wywołany przez człowieka, ostrzegając, że 100 000 osób jest zagrożonych śmiercią głodową w wyniku wojny domowej.

Dziennikarze chcący relacjonować te wydarzenia stanęli przed dwoma równie niesmacznymi opcjami: autocenzurą lub ryzykowną podróżą do kontrolowanych przez rebeliantów części kraju. Tylko garstka dziennikarzy próbowała tego drugiego, odkąd walki nasiliły się w lipcu ubiegłego roku. Dla nas było to drugie osadzenie się z rebeliantami w tym roku.

Sudan południowy

Martin Abucha (drugi od prawej) odpoczywa ze swoimi żołnierzami w kontrolowanym przez rebeliantów Sudanie Południowym. Zdjęcie Jasona Patinkina

Wyruszyliśmy z miasteczka w północnej Ugandzie o piątej rano, podskakując na wyboistej drodze gruntowej w kierunku granicy z Sudanem Południowym. W naszym samochodzie z napędem na cztery koła upchnięto dowódcę rebeliantów Martina Abuchę, obywatela USA i Sudanu Południowego, którego planowaliśmy przedstawić w naszym segmencie PBS NewsHour Weekend, kilku przewodników i kilka toreb podróżnych wypchanych naszymi namiotami, śpiworami, apteczkami ratunkowymi i prowiantem, który miał nam wystarczyć na cztery dni.

Gdy słońce zaczęło wschodzić nad odległym pasmem wzgórz, które zamierzaliśmy przekroczyć później tego dnia, nasz samochód zatrzymał się przed strumieniem. Z powodu deszczu niósł więcej wody niż zwykle. Nadszedł czas, aby wysiąść i zacząć iść, lub „stąpać”, jak zwykli to nazywać mieszkańcy Sudanu Południowego.

Zdjęliśmy buty i brnęliśmy przez chłodne wody strumienia. Była to pierwsza z wielu rzek, które musieliśmy przekroczyć po drodze, pieszo lub w małych, lichych kanu wykopanych z pni drzew. Za każdym razem przerażała nas myśl o wpadnięciu do wody z naszym sprzętem fotograficznym.

Pierwsza część naszej podróży w północnej Ugandzie bardzo przypominała wędrówkę przez park narodowy. Mijając piękne krajobrazy i sielankowe wioski rolnicze, można było niemal zapomnieć, że zmierzamy w strefę wojny — ale mieliśmy zostać skonfrontowani z rzeczywistością.

Właśnie przekroczyliśmy granicę Sudanu Południowego, gdy niespodziewanie z wysokiej trawy wyłoniło się dwudziestu uzbrojonych mężczyzn i otoczyli nas, grożąc bronią.

„Stój! Kim jesteś i dokąd idziesz” – krzyknął żołnierz w języku juba arabskim ze swojej kryjówki oddalonej o nie więcej niż 20 jardów, celując w nas swoim AK47. Inny obok niego miał granatnik przeciwpancerny oparty o ramię, również jednoznacznie celując w naszą stronę.

Instynktownie podnieśliśmy ręce w górę i wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Czy przypadkiem wpadliśmy na żołnierzy rządowych? A może trafiliśmy na „niewłaściwych” rebeliantów? Grupa Abuchy, zwana Sudańską Armią Wyzwolenia Ludu w Opozycji, jest największą, ale nie jedyną grupą zbrojną w Ekwatorii, obszarze pełnym rywalizujących milicji i bandytów, którzy wykorzystują próżnię bezpieczeństwa pozostawioną przez wojnę.

Ku naszej uldze i dopiero po tym, jak Abucha odpowiedział na serię pytań, rutynowa kontrola bezpieczeństwa szybko ustąpiła miejsca ciepłemu powitaniu. Pluton miał być naszą eskortą przez następne cztery dni, gdy wędrowaliśmy do ich bazy i do Loa, rodzinnego miasta Abucha.

Nadążanie za rebeliantami nie było łatwym zadaniem. Biorąc pod uwagę powszechny brak podstawowej infrastruktury w kraju, mieszkańcy Sudanu Południowego dorastają, chodząc dziesiątki mil, aby móc wykonywać swoje codzienne czynności. Dla siedzących mieszkańców Zachodu utrzymanie docelowego tempa „dwóch metrów na sekundę” (około pięciu mil na godzinę) okazało się wyzwaniem w temperaturze 90 stopni, a wszystko to podczas filmowania i przedzierania się przez gęstą, swędzącą trawę słoniową.

Zaletą trudnego terenu było to, że zapewniał nam bezpieczeństwo. Podczas naszej czterodniowej wyprawy nie przekroczyliśmy ani jednej drogi, zamiast tego szliśmy oszałamiającą siecią wąskich ścieżek w buszu, które rebelianci wydawali się znać jak własną kieszeń. Niepożądane spotkanie z wojskami rządowymi, które trzymały się dróg i poruszały się pojazdami, a nie pieszo, było wysoce nieprawdopodobne.

Najbliżej do obszaru kontrolowanego przez rząd byliśmy w Loa, położonej zaledwie dwa kilometry od głównej drogi często patrolowanej przez żołnierzy rządowych. Nie mogliśmy zostać tam długo, ale godzina spędzona na ziemi dała nam wgląd w to, jak muszą wyglądać wioski w wielu częściach Ekwatorii: spalone chaty z gliny, splądrowane szkoły i kliniki, odłogiem pola i – co najbardziej uderzające – bez cywilów.

Wojna miała niszczycielski wpływ na społeczności Sudanu Południowego, takie jak ta w Loa, ale wiele z nich pozostało poza zasięgiem uwagi międzynarodowych mediów. Nasza czterodniowa wyprawa do kontrolowanego przez rebeliantów Sudanu Południowego dała nam rzadką okazję do relacjonowania prawd gruntowych i jesteśmy za to wdzięczni.

Source link

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj