Pożegnalne przemówienie Jerzego Waszyngtona, długi list pożegnalny napisany głównie przez Aleksandra Hamiltona i opublikowany w Codzienny reklamodawca Claypoole’awe wrześniu 1796 r. było wymownym uzasadnieniem jego odejścia z życia publicznego i koniecznością pokojowego przekazania władzy. Centralne miejsce Waszyngtonu jako przywódcy rewolucji i pierwszego prezydenta sprawiło, że wydawał się niezastąpiony, królewski. W duchu „rozstającego się przyjaciela” przestrzegł przed takim szacunkiem dla przywódcy oraz zagrożeniami frakcyjnymi i instytucjonalnymi, które mogłyby podważyć raczkującą demokrację.

W dzisiejszych czasach większość Prezydentów wykorzystuje okazję pożegnania do rutynowego samousprawiedliwienia, podsumowania osiągnięć, gestów wdzięczności. Innymi słowy jest niemal jednolicie matowy. Wyjątki – od przestrogi Dwighta D. Eisenhowera wobec rosnącego „kompleksu wojskowo-przemysłowego” w 1961 r. po retorykę użalania się nad sobą w obliczu rezygnacji i hańby Richarda Nixona w 1974 r. – są rzadkie.

W środę wieczorem Joe Biden wygłosił swoje ostatnie przemówienie z Gabinetu Owalnego. Większa część przemówienia była oklepana w retoryce i znużona w wygłaszaniu. Biden odchodzi ze stanowiska nie tylko ze zrozumiałym wyczerpaniem, ale także z napadami ledwo skrywanej goryczy. Nadal wierzy, że gdyby nie zdrady we własnej partii, mógłby zdobyć reelekcję, jednak nikt nie mógłby oglądać jego ostatniego występu za biurkiem Resolute i myśleć, że mógłby kontynuować swoją pracę bez względu na to, jak bardzo boi się okropnej alternatywy. Niskim, papierowym głosem Biden przechodził z jednego tematu na drugi – od zagrożeń i perspektyw związanych ze sztuczną inteligencją po trwałość wolności na Ukrainie – dając każdemu tematowi jedno lub dwa zdania. Gdy Los Angeles płonie, zmiany klimatyczne wymagają niewiele więcej niż kilku linijek.

A jednak jeden fragment uwag Bidena wyróżniał się i powinien wybrzmieć z takim samym trwałym oddźwiękiem, jak prorocze napomnienie Eisenhowera ponad pół wieku temu. To, co Biden miał zamiar opisać, było całkiem realne, a nawet oczywiste, ale usłyszeć to od prezydenta było zaskakujące.

„Chcę ostrzec kraj przed pewnymi rzeczami, które bardzo mnie niepokoją. I to jest niebezpieczna obawa. I to jest niebezpieczna koncentracja władzy w rękach bardzo nielicznej grupy ultrabogatych ludzi” – powiedział Biden. „Dzisiaj w Ameryce kształtuje się oligarchia o ekstremalnym bogactwie, władzy i wpływach, która dosłownie zagraża całej naszej demokracji, naszym podstawowym prawom i wolnościom oraz uczciwej szansie dla każdego na osiągnięcie postępu”.

Oglądając Bidena, przypomniała mi się chwila, która miała miejsce w grudniu 1990 r., kiedy radziecki minister spraw zagranicznych Eduard Szewardnadze stanął przed zgromadzonymi dostojnikami rządu, Partii Komunistycznej, wojska i KGB i powiedział: „Dyktatura to nadchodzący. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Nikt nie wie, jaka będzie ta dyktatura, jaki dyktator dojdzie do władzy i jaki porządek zostanie ustanowiony”. Kilka zdań później Szewardnadze ogłosił swoją rezygnację, a jego słowa pozostały w sali. W niecały rok siły te, dowodzone przez KGB, umieściły prezydenta Michaiła Gorbaczowa w areszcie domowym, wysłały czołgi do Moskwy i przejęły władzę – aż do jej odzyskania trzy dni później. (Oczywiście, w poradzieckiej Rosji dyktatura w końcu nadeszła, ramię w ramię z oligarchią).

Biden, wygłaszając swoje ostre ostrzeżenie dotyczące przebiegu władzy w Stanach Zjednoczonych, był powściągliwy i niekonkretny. Nie wspomniał o tym bezpośrednio Elona Muska, Marka Zuckerbergalub inni miliarderzy z branży technologicznej, którzy zabiegali o przychylność nowego prezydenta. Nie przedstawił żadnej analizy protrumpowskiego libertarianizmu, który stał się dominującą ideologią w dużej części Doliny Krzemowej. Nie podano szczegółowego opisu tego, czym rodząca się oligarchia amerykańska różni się od bardziej rozwiniętych, niekwestionowanych form oligarchii w Rosji czy Chinach. Jednak wysłuchanie Bidena, który kandydował na prezydenta nie jako demokratyczny socjalista czy socjaldemokrata, ale jako centrysta w partii, wypowiadającego się przeciwko gromadzącym się oznakom oligarchii, ma znaczenie. Ogromne wkłady ciemnych pieniędzy już infekują obie główne partie. Trzynastu kluczowych członków administracji Donalda Trumpa to miliarderzy. Dwóch z nich, Musk i Vivek Ramaswamy, wchodzi do administracji obiecując cięcie biliony dolarów na „nieefektywności”.

Ten ponury tydzień pokazał także jasno, że Trump wzmocnił swoją administrację grubych kotów krzykliwymi i niepokojąco słabo wyposażonymi przeciętniakami. Z Rzekome zachowanie Pete’a Hegsetha z kobietami i w pobliżu butelki opublikowano wiele. Żałosne zaprzeczenia Hegsetha („Anonimowe oszczerstwa!”) w tym względzie były tyleż oczekiwane, co irytujące. Jeszcze bardziej spektakularny był jego brak kompetencji, zdolności i wiedzy. Kiedy senator Tammy Duckworth zapytała Hegsetha o trwające negocjacje międzynarodowe, nie miał pojęcia: poprosiła go o podanie, które kraje są w trakcie ASEANzwiązku krajów Azji Południowo-Wschodniej, z którym Stany Zjednoczone mają kluczowe interesy, i był zmuszony powoływać się na niewiedzę. Nie przeczytał tego przed zajęciami – co jest w porządku w przypadku weekendowego gospodarza Fox News, ale jest mniej pożądane w przypadku kandydata na codziennego przywódcę najpotężniejszej armii na świecie w momencie niezwykłego napięcia i transformacja.

Biden odchodzi ze stanowiska ze znacznym dziedzictwem politycznym, które zostało poważnie zniszczone przez to, że nie ograniczył się do jednej kadencji. Koszt jest oczywisty: druga administracja Trumpa, która szybko wyrazi swój charakter i politykę. Jednak zasługą Bidena jest to, że w swoim pożegnalnym przemówieniu starał się przestrzec przed tym, co „ nabiera kształtu” – wyjątkowo amerykańską formą oligarchii, która zagraża duchowi demokracji, który przenika pożegnanie jego najdalszego poprzednika. ♦

Source link