AGdy Donald Trump przygotowuje się do rozpoczęcia drugiej kadencji na stanowisku prezydenta, wyraźnie brakuje jednej rzeczy (poza Ivanką): mnożenia się artykułów o tym, jak postępować z członkami rodziny głosującymi na Trumpa w czasie wakacji.
Podczas pierwszej kadencji Trumpa wakacje były doskonałą okazją do publikacji artykułów o tym, jak liberałowie mogą uwolnić się od członków Maga. Teraz te utwory są nadal publikowane, ale wydaje się, że jest ich coraz mniej i przyjmują inny ton. Zamiast skupiać się na tym, dlaczego można odciąć członków rodziny głosujących na Trumpa (chociaż kilku nadal przyjmuje taką taktykę), w dużej mierze kładą nacisk na to, jak się dogadać, znaleźć wspólne wartości I Cieszyć się wakacje bez polityki. Narracja sprzed ośmiu lat – że wyborcy Trumpa są nie do naprawienia i należy ich marginalizować – ustąpiła miejsca prośbom o zrozumienie i znalezienie wspólnej płaszczyzny porozumienia.
Przesunięcie to można odczytać na dwa sposoby. Pierwszą z nich jest kapitulacja i normalizacja: liberałowie robią dokładnie to samo, co zbyt wielu liderów biznesu, reporterów i urzędników wybieranych w wyborach, traktując Trumpa jak każdego starego polityka – lub, co gorsza, uginając się pod jego żądaniami, zanim jeszcze dotrze do władzy, i łamiąc historyka Timothy’ego Snydera Pierwszy zasada przeciwstawiania się tyranii („Nie słuchaj z góry”). Z tego punktu widzenia ci, którzy chcą przymknąć oko na przekonania i wybory swoich krewnych Trumpy – wybory, które w rzeczywistości zagrażają amerykańskiej demokracji i wielu ludziom na całym świecie – są współpracownikami zła.
Drugi sposób odczytania tego jest, jak sądzę, bliższy rzeczywistości: koalicja Trumpa jest teraz bardziej zróżnicowana, co oznacza, że więcej Amerykanów jest powiązanych z wyborcą Trumpa oraz że ostatnim razem strategia polegająca na próbie zawstydzenia i marginalizacji Trumpa wyborców najwyraźniej nie zadziałało, a mogło tylko pogorszyć problem.
Dane wciąż napływają, a sondaże wyjściowe są notorycznie niewiarygodne, ale wczesne sygnały sugerują, że Trump poczynił ogromne postępy wśród wyborców pochodzenia latynoskiego, a także znaczący wpływ na wyborców młodych i czarnoskórych; jedynymi wyborcami, z którymi nie radził sobie lepiej, byli biali. Być może łatwiej było opowiedzieć prostą historię o rasizmie i seksizmie w 2016 roku, co z kolei ułatwiło żądanie masowego oczyszczenia członków rodziny i przyjaciół głosujących na Trumpa (i z definicji rasistowskich i seksistowskich).
Moim zdaniem nie ma wątpliwości, że rasizm i seksizm (a zwłaszcza seksizm) pozostały siłami ożywiającymi wybory w 2024 roku. Mniej jasne jest to, czy oddzielenie się od bliskich o brzydkich poglądach lub po prostu złych nawykach wyborczych jest jakimkolwiek skutecznym środkiem naprawczym.
Wydaje się, że liberalna opinia publiczna również ogólnie kwestionuje strategię na rok 2016. Będę tu szczery, że pochodzę z rodziny liberałów i lewicowców i utrzymuję kontakty towarzyskie z liberałami i lewicowcami, i choć na pewno w mojej orbicie są umiarkowani i konserwatyści, o ile mi wiadomo, nie mam ani jednego bliskiego przyjaciela ani członka rodziny, który głosował dla Trumpa.
Nie wyobrażam sobie bycia żoną mężczyzny, który głosowałby na kogoś takiego jak Trump, a gdybym była, prawdopodobnie bym się rozwiodła, bo po co u diabła miałabyś być związana z kimś, kto głosuje na mężczyznę, który chętnie cię pozbawi Twoje najbardziej podstawowe prawa? Miałbym trudności z nawiązaniem bliskiej przyjaźni z osobą, która albo została wystarczająco sprawdzona, aby nie pojąć propozycji Trumpa, albo która nie zgadzała się ze swoją polityką okrucieństwa, korupcją, niemoralnością i planami uczynienia Ameryki znacznie gorszym miejscem.
Ale bycie w związku małżeńskim lub bycie z kimś najlepszym przyjacielem to coś innego niż utrzymywanie tego rodzaju ciepłych, ale nie codziennych, głębokich relacji, które mogą charakteryzować więzi z krewnymi, którzy zbierają się kilka razy w roku przy rodzinnym stole, lub z sąsiadami, z którymi się rozmawia na meczach dziecięcej Małej Ligi.
Częścią tego, co wydaje się motywować wyborców Trumpa, jest poczucie marginalizacji i odrzucenia: że różne grupy (liberałowie, elity, media, kobiety) w najlepszym przypadku okazują im seryjny brak szacunku, a w najgorszym uznają je za godne ubolewania i nie do naprawienia po prostu za to, kim są; Trump nie tylko powiedział im, że to niesprawiedliwe, ale pokazał, że rzeczywiście to zrobił upodobania je, celebruje je i obejmuje rzeczy, które lubią. Mnóstwo wyborców Trumpa nie wie zbyt wiele o jego propozycjach poza tym, że obiecuje lepszą gospodarkę i wprowadzenie zmian, a to brzmi interesująco i ekscytująco.
Jeśli czytasz felieton w gazecie na temat amerykańskiej polityki, jesteś już osobą znacznie lepiej poinformowaną niż wielu amerykańskich wyborców. Nie świadczy to szczególnie dobrze o amerykańskim elektoracie, ale pomiędzy ignorantem a złem jest dużo światła dziennego. Przypisywanie wyborców zwolenników Trumpa raczej temu pierwszemu niż drugiemu prawdopodobnie pomogło wielu liberałom tolerować świąteczne spotkania w sposób, który nie wydawał się możliwy po szokujących wyborach osiem lat temu.
Są wyjątki. Trudno sprzeciwić się temu, że homoseksualista odcina okrutnie homofobicznego członka rodziny. Nie poszłabym do domu zaciekłego mizogina, żeby pokroić indyka na Święto Dziękczynienia. Ale przeciętny kuzyn, który głosował na Trumpa, bo słucha Joe Rogana? Ten facet może nie jest moim ulubionym krewnym, ale może nie jest też okropny ani okrutny (a w najlepszym przypadku rozmowa z nim może być cennym ćwiczeniem empatii, ciekawości i pokory).
Wycofywanie się w ideologiczne zakamarki i oczekiwanie, że wszystkie przestrzenie będą bezpieczne, nie przysłużyło się szczególnie postępowemu projektowi. To też nie pomogło postępowcy szczególnie dobrze. Bycie wyzwaniem, niewygodę, a czasem nawet zranienie, to część pracy związanej z byciem osobą w świecie, a z pewnością jest to część pracy bycia aktywistą, a nawet osobą, która pragnie nagiąć przyszłość do swojej lepszej wizji. Wypychanie ludzi jest zwykle znacznie mniej skuteczne niż przyciąganie ich. Wydaje się, że wielu na lewicy zdaje sobie z tego sprawę, choć z opóźnieniem (łącznie ze mną).
O ile nie nastąpi secesja, rozwód narodowy czy wojna domowa, setki milionów Amerykanów o różnych poglądach i doświadczeniach będą musiały nadal żyć razem. W moje najmniej hojne dni żałuję, że tak nie było i żeby wyborcy w niebieskich stanach mogli swobodnie ustalać własne zasady i żyć jak najlepiej. Jednak realistycznie rzecz biorąc, każdy Amerykanin pozostanie powiązany narodowością z milionami innych, którzy dokonują okropnych, a czasem okrutnych wyborów.
Osoby sprawujące władzę, które dopuszczają się okrucieństwa, powinny być marginalizowane i napiętnowane. Ale ci, którzy tylko głosują, należą do innej kategorii, z pewnością godnej krytyki i frustracji, ale w wielu przypadkach także wartej próby zrozumienia – lub przynajmniej podzielenia się świąteczną szynką.