Długi spacer po górach w zeszły weekend rzucił nagle nową perspektywę na to, jak bardzo ważyły krzyki i złość.
Nagle słychać było tylko śpiew ptaków, szeleszczące korony drzew, delikatny szmer Śnieżnej Rzeki i wiatr szepczący w pniach starożytnych dziąseł duchów. To nie była cicha cisza. Ale był to dźwięk spokoju, jaki może podarować tylko natura – a hałas ekstremalnie odłączonej od sieci, jeśli wolisz.
W ostatnich latach, prawdopodobnie od czasu ograniczeń związanych z pandemią, jestem wielką zwolenniczką chodzenia ze sobą własną ciszę. To znaczy, będąc odłączonym od cybersfery. Zatem żadnych wiadomości, muzyki, nawet audiobooków czy rozmów telefonicznych. Mój rytmiczny oddech i dyszenie psów wraz z ich wyściełanymi łapami obok mnie, krakanie mew i oczywiście dźwięki otoczenia – samoloty, klaksony promów, ruch uliczny, rozmowy ludzi.
To miejska ścieżka dźwiękowa, w której nigdy nie było nieskazitelnej ciszy. Ale zawsze mogłem w nim ocalić katharsis, nieuchwytny spokój, regenerujący balsam dla czasami niespokojnego umysłu, który łatwo przyciąga ból innych, którego – co niepokojące – nie ma globalnego niedoboru.
To był intensywny czas myślenia. Czasem był to nawet czas bez myślenia. Często zdarzało mi się chodzić przez półtorej godziny w stanie wyciszonego medytacyjnego zastoju, docierając do domu z poczuciem emocjonalnej i twórczej odnowy, po czym czasami musiałem przypominać sobie o przebytej trasie.
To była dobra rzecz.
I tak przez kilka lat trzymałem się tego schematu poruszania się offline. Jednak pod koniec czerwca coś się zmieniło. To właśnie w pokoju hotelowym podczas wakacji w Arizonie oglądaliśmy pierwszą debatę prezydencką. Do tego czasu nie śledziłem zbyt uważnie polityki prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych, pomimo skali jej konsekwencji. Ale oglądanie fatalna postawa urzędującegoto było tak, jakbym natychmiast został przełączony w stan hiperczujności cybernetycznej (wiem, że przydarzyło się to również wielu innym osobom).
Podcastów, ankiet, gorących ujęć, newsów i prognoz nigdy nie było dość. Moja koncentracja na czymkolwiek innym była prawie rozdrobniona. Przyłapałem się na tym, że o trzeciej nad ranem czytam zagraniczne serwisy informacyjne, przeszukując mrok ekspertów w poszukiwaniu okruchów nadziei, że Ameryka nie popadnie w kryzys. faszyzm, zemsta i chaos ucieleśniony przez 45. prezydenta, który wkrótce ma zostać zaprzysiężony przez 47. prezydenta, i który zapowiadał się nie bardziej proroczo niż na 6 stycznia 2021.
Niedawne wybory prezydenckie, które odbyły się 5 listopada i ich następstwa, nadal wydają się… najbardziej konsekwentne w najnowszej historii świata, a na pewno w moim życiu – oraz w życiu moich dzieci i wnuków.
Na całym świecie prawica polityczna i społeczna (w tym w Australii) przybija piątkę, oczywiście ośmielona krajowymi możliwościami czerpania i przeszczepiania elementów polityki nienawiści i szyderstwa.
Tymczasem długoletni autorytarni faszyści (nie bardziej niż w Rosji, której dyktator musi rozkoszować się obserwowaniem, jak następna prezydentura USA wykonuje dla Kremla pracę, żarłocznie zjadając od środka niegdyś szanowane instytucje demokratyczne swojego kraju, jednocześnie pielęgnując oligarchię), konflikty publiczno-prywatne i potencjalna kleptokracja) muszą uśmiechać się ironicznie, widząc ironię tego wszystkiego.
Wybory zostały zakończone i odkurzone przez kilka tygodni. Ale aż do zeszłego weekendu nadal objadałem się kapsułkami, słuchając oskarżeń Partii Demokratycznej, a także próbując pogodzić zapewnienie Kamali, że „będzie dobrze” z jej całkowicie wiarygodnym przesłaniem w kampanii, że niedoszły 47. prezydent był szaleniec/egzystencjalne zagrożenie dla demokracji.
A potem, w ostatnią sobotę, rozłączyłem się w górach. Kilka godzin bez krzyku, złości i triumfalizmu. To był reset, którego potrzebowałem.
Autokracja i jej bliźniak, obalona demokracja, rozkwitają wśród ciszy i wyczerpanej, wyczerpanej opozycji. Zatem w żadnym wypadku nie proponuję trwałej strefy wykluczenia ani odwracania się od opartej na wiedzy wiedzy na temat jej wpływu na skalę globalną i krajową. To, co właśnie wydarzyło się w USA, będzie miało głębokie konsekwencje dla Australii w nadchodzącym roku wyborczym, jeśli chodzi o wszystko, od tonu dyskursu politycznego po sprawy zagraniczne i obrona, zmiany klimatycznecele w zakresie emisji, energia odnawialna, paliwa kopalne i imigracja – a także prawa mniejszości.
Kulturowy/polityczny trolling ucieleśniony przez bardzo zapowiedziane mianowanie następny gabinet USA i symbolikę reakcyjną, złośliwe inicjatywy już ślubowali przeciwko marginalizowanym i w jaki sposób mogliby umożliwić potencjalnym replikantom gdzie indziej, wymagają wyjątkowej czujności.
Jednak skuteczna czujność wymaga również energii i siły, naładowania psychicznego i emocjonalnego oraz równowagi.
Teraz – w okresie bezkrólewia przed styczniową inauguracją – przyszedł czas na reset. Aby ponownie objąć spokój i ciszę, które można znaleźć w braku prądu, aby słuchowe cuda życia i natury mogły dać siłę przeciwko wojowniczości i gniewowi ogromnie zmienionego, coraz bardziej niebezpiecznego świata.