I odkryłem ideał Boże Narodzenie któregoś dnia byłem w pracy po zbyt szybkim zjedzeniu ryby z frytkami. Miałem na sobie zbyt wiele warstw jak na biuro, gdzie ogrzewanie jest pompowane pod nietypowymi kątami, niosąc ze sobą zapach lasagne lub ścieków, i pociłem się. Częściowo były to warstwy, częściowo było to spotkanie, które miało się odbyć za pięć minut, a które dotyczyło przyszłości naszych stanowisk pracy, a ja spieszyłem się, aby zająć miejsce na naszej ewentualnej egzekucji. Przy zlewach zdjąłem sweter, umyłem ręce i dołączyłem do kolegów w jasnym, przeszklonym pokoju. Ale gdy spotkanie się rozpoczęło, a moje dłonie zacisnęły się w pięści, uświadomiłem sobie coś okropnego. Brakowało mi pierścionka na małym palcu. Był mały i srebrny, w kształcie maleńkiej agrafki – kupiłam go 20 lat temu w pierwszym tygodniu pracy i od tego czasu noszę go codziennie. Jej strata wydała mi się złowieszcza.
Jestem w dużej mierze anty-świąteczny. Piszę to jako osoba, która pomagała w opracowywaniu licznych przewodników po upominkach magazynów, beztrosko przyklejając kaszmirową skarpetkę być może obok organicznych kiełbasek z tybetańską kozą, z której zostały strzyżone, obok książeczki do kawy o czcionkach, obok spinki do włosów w kształcie Ruth Bader Ginsburg, a dla ojców – grabie. Przewodnicy przyszli, żeby otworzyć przede mną rysę niezadowolenia, która skrzypi coraz szerzej z każdą książką kucharską o kawioru, z każdą feministyczną nausznicą. Piszę to także jako osoba, dla której zakupy stały się zdradzieckim, krwawym sportem, osoba, która kiedyś schroniła się w koncesji Greggs na piętrze Primarku i musiała upuścić szpilkę, aby przyjaciele mogli zorganizować kontrolę socjalną.
Nie wiem, czy kiedykolwiek robiliście z dziećmi świąteczne zakupy zabawek, ale powiem Wam, że to niesamowite przeżycie – dziś sklepów pilnują stworzenia będące pół ludźmi, pół żołnierzami, wyglądającymi jak dopiero budząc się do tego faktu, żyj naprzeciw siebie, przy niedźwiedziach. Przedstawiają się do sfotografowania z waszymi dziećmi, czy wam się to podoba, czy nie, jest to szansa dla tych półżołnierzy na przejście między światami, być może znak dla bogów, którzy ich przeklęli. W zeszły weekend w Selfridges wyszliśmy z seansu filmu Podły w przedstawienie związane z zakupami bożonarodzeniowymi, które było równie pięknie wyprodukowane jak film. Cała moja rodzina była przytłoczona różnymi stronami, moja córka niedoborem, chęcią kupienia każdej cholernej rzeczy, niezależnie od zastosowania i ceny – w ciągu 10 minut kupiła a) Tamagotchi za 70 funtów, b) puszkę nowość Coca-Cola oraz c) błyszcząca torebka w kształcie sałatki. Mój syn zalał się łzami, gdy uniemożliwiono mu wejście na choinkę, a moja partnerka, ha, trzymając tego płaczącego różowego chłopczyka wśród tłumu ludzi podziwiających portfele, nagle krzyknęła bardzo głośno „ARSENAL” i uderzyła pięścią w powietrze.
Wszyscy odwróciliśmy się, żeby na niego spojrzeć. Zwykle nie jest typem człowieka, który w miejscach publicznych krzyczy „ARSENAL” i uderza pięścią w powietrze – jest opanowanym mężczyzną, który grzecznie stoi w swojej ładnej marynarce i w milczeniu toleruje nasze różne napady złości, ale coś się zmieniło. Co to było? „Wszystko w porządku, tatusiu?” – zapytała cicho nasza córka. Na jego ramieniu nasz synek przestał płakać, przestraszony. Usta Marka pozostały otwarte, a jego policzki lekko zarumienione. Nawet od nas wydawał się bardziej zaskoczony swoim wybuchem, jakby duch świątecznych zakupów wstąpił w niego nieproszony i wywołał okrzyk z żołądka. Potknął się, wyjaśniając powoli, że mężczyzna, który właśnie minął go („Heyhowareyou”), to obrońca piłki nożnej nazwiskiem Riccardo Calafiori i najwyraźniej tak zareagowało jego ciało na to doświadczenie. Obserwowaliśmy, jak młody mężczyzna zmierza w stronę salonu piękności – opierał się ciężko o małego łysego przyjaciela („Uraz pachwiny” – wychrypiał Mark) i ze zdumieniem spoglądał na Marka. Wyglądał na zdezorientowanego, jakby właśnie obudził się na pięknej plaży na końcu świata. Wypłynęliśmy w mżawkę, nie kupiwszy nic.
W biurze, przy biurkach, moi koledzy przetrawili spotkanie, a ja opowiedziałem im o moim pierścionku, który, irytująco, powiązał swoje losy z całą naszą pracą. Cóż, musisz iść i go znaleźć, wykrzyknęli głupio. Mały pierścionek, powiedziałem! Rozmiar dobrze wyssanego Polo? „Jesteś szalony”, powiedziałem, po czym westchnąłem i uroczyście wróciłem po swoich śladach. To nie było poza salą konferencyjną. To nie było na podłodze, gdzie zdjąłem sweter. Nie było go w zlewie, przy mydle, ani w żadnym normalnym miejscu. Otworzyłem więc kosz, zaniosłem torbę z powrotem na biurko i ostrożnie zlałem jej zawartość. Nie było go w dzbanku na owsiankę Tesco, ani w filiżance przeżutej kawy Pret, ani w żadnym z mokrych warkoczy niebieskiego papierowego ręcznika, niektóre poplamione budyniem. Ale wtedy dostrzegłem błysk srebra. Na dnie śmietnika leżał mój malutki pierścionek i nadzieja. Krzyczałam i uderzałam pięścią w powietrze.
To było to, to był idealny prezent. Coś ukochanego i zagubionego, a odnalezionego ponownie na dnie cudzych śmieci pokrytych niezidentyfikowanym jogurtem. Wesołych Świąt x
Wyślij e-mail do Ewy na adres: e.wiseman@observer.co.uk