miw klisze Adriatyku: zapach sosen i soli; dźwięk cykad, donośny jak maszyny fabryczne; widok błękitu, brązu i zieleni; plusk za pluskiem wody morskiej; słomkowe kapelusze, lniane spodnie i sukienki; muśnięta słońcem skóra. Brzmi niesamowicie, prawda?
Tak pamiętam wybrzeże Słowenia. Rozbiłem moją skarbonkę, zebrałem 700 tolarów słoweńskich i wepchnąłem je do kieszeni. Idąc do wyroby cukiernicze (cukiernia) niedaleko przystani, zamawiając siedem gałek lodów ze śmietaną, jedząc pospiesznie, ale uważnie, a godzinę później wymiotując na krzak oleandrów.
Kilka dni później mój ojciec nauczył mnie pływać kraulem i motylem, abym mógł „przechytrzyć łobuzów”, a mój wujek, biolog morski, wprowadził mnie w nurkowanie z rurką, żebym mógł „zobaczyć, jakie cuda kryją się pod spodem”. Było to także lato, gdy moi kuzyni postanowili uczyć mnie szachów, więc nie byłbym jedynym członkiem rodziny, który nie umiałby skakać, chodzić, kręcić się ani skakać po tej czarno-białej siatce 8 na 8. W mojej rodzinie starsi uważali, że znajomość zawiłości szachów jest niezbędna do rozwoju ducha. Młodsze pokolenie po prostu musiało się zobowiązać – my musieliśmy się uczyć. A najlepiej dobrze się uczyć.
Czasami uczył mnie kuzyn; innym razem była to kuzynka. Najbardziej podobało mi się, gdy robili to oboje. Byli członkami i zawodnikami klubu szachowego, więc wspólne uczenie się od nich było jak wyjawienie tajemnicy. Chociaż byłem bardzo młody, czułem, że szpieguję jakąś starożytną, fundamentalną prawdę. Jeśli chodzi o osobę dorosłą, czułem, że dostrzegam leżący u jej podstaw chaos możliwości życiowych i dostaję ulotną szansę na jego okiełznanie.
Ale nie byłem jedynie obserwatorem. Szybko się uczyłem i opanowałem zasady ruchu figur – król, jedno pole w dowolnym kierunku; biskup przesuwający się po przekątnej; rycerz skaczący po ścieżce w kształcie litery L; królowa, dzierżąca połączoną władzę wieży i gońca; pokorne pionki i ich ograniczone, ale kluczowe moce. Moi kuzyni nauczyli mnie krytycznych debiutów – Gambitu Królewskiego, Gambitu Królowej i Ruy Lopeza – oraz angielskiego słowa oznaczającego biały; a także obrona sycylijska, obrona francuska i obrona skandynawska oraz słowiańskie słowo oznaczające czarny. Nauczyli mnie także, jak czytać tablicę – na czym się skupić i jakich błędów unikać.
W połowie naszego improwizowanego letniego kursu zacząłem przeglądać magazyny szachowe. W jednym odkryłem Polski Nieśmiertelnymój ulubiony do dziś mecz szachowy, rozegrany pomiędzy Glucksbergiem a Miguelem Najdorfem w 1930 roku. Wiele lat później inspirowane scenami z mojej powieści.
Wykorzystanie całej nowo zdobytej wiedzy w rzeczywistych grach przyniosło mi ogromną radość i dumę. Stało się to szczególnie prawdziwe, gdy moi kuzyni przestali kierować moimi ruchami i opracowywać dla mnie strategie. Pozwolili mi podjąć całkowicie samodzielną decyzję. Czy byłbym w stanie dotknąć tej starożytnej prawdy? Okiełznać chaos możliwości? Dokonać najlepszego wyboru dla mnie i mojego zespołu – jak to określiłem – dokładnie w tym momencie?
Tego lata 1995 roku wiele gier zakończyło się remisami, wiele zostało przegranych i – dzięki cierpliwemu nauczaniu moich kuzynów – udało się uzyskać kilka matów wzmacniających ego. Co ciekawe, moje zwycięstwa zawsze przychodziły, gdy grałem czarnymi. To stwierdzenie pozostaje niezmienne do dziś: najlepiej skupiam się, gdy rozpoczynam grę w obronie i gdy jestem zmuszony zareagować. Niezła metafora, nie sądzisz?
Graliśmy te mecze szachowe wzdłuż trzymilowego wybrzeża pomiędzy miastem Piran a osadą Lucija. Ze skrzyżowanymi nogami pod ogromną sosną przy opuszczonej fabryce przypraw niedaleko Bernardin. Na najdłuższe molo w Portorožu pod palącym południowym słońcem (na dowód poparzenia słoneczne). W małym parku w pobliżu kortów tenisowych w Portorož i po zjedzeniu pizzy con funghi w restauracji Lucija. Na prywatnej betonowej plaży w Bernardin – technicznie rzecz biorąc tylko dla gości hotelowych, choć my najwyraźniej nie – i na publicznej kamienistej plaży w Fiesa.
Ale najbardziej pamiętam mecz z moim kuzynem na murach Piranu. Po przegranej podniosłem głowę i rozkoszowałem się zapierającym dech w piersiach widokiem. Nie widziałem wszystkich miejsc, w których bawiliśmy się tego lata, ale w mojej głowie utworzyła się mapa – mapa mojego najlepszego lata, wyryta śmiechem, nauką i rytmem morza. Mapa mojego domu z dala od domu. To właśnie w tych miejscach zacząłem rozumieć prostą prawdę: życie to zarówno gra, w której wygrywa się, jak i przegrywa, oraz całe spektrum pomiędzy, a prawdziwa umiejętność polega na nauczeniu się akceptowania tego wszystkiego. Nie twierdzę, że sobie poradzę, ale wiem, że tak będzie najlepiej dla mnie i mojego zespołu.