W niedzielny wieczór, wysoko na krokwiach Madison Square Garden, obserwowałem, jak tysiące zwolenników Donalda Trumpa ożywa, gdy były prezydent w końcu wszedł na scenę podczas wydarzenia, które miało być wielki finał w rodzinnym mieście z dziewięciu lat kampanii na rzecz Białego Domu. The MAGA otaczający mnie superfani – w większości mężczyźni – czekali cierpliwie przez prawie pięć godzin. Wiwatowali na samo wspomnienie nazwiska Trumpa i oklaskiwali – niektórzy z większym entuzjazmem niż inni – podczas parady rozgrzewek, która beztrosko i beztrosko szerzyła mowę nienawiści. Oczywiście podobało im się, gdy były prezydent zbeształ Kamalę Harris jako „osobę o bardzo niskim IQ”; kiedy stwierdził, że Harris osobiście rozpętał hordy zagranicznych przestępców, pacjentów psychiatrycznych i członków gangów, aby szaleli w amerykańskich miastach; kiedy powiedział o swoich przeciwnikach politycznych, „w rzeczywistości są oni wrogiem wewnętrznym”.

Z pewnością słyszeliście już najbardziej szokujące komentarze z wiecu w Garden – komiks, który żartował o Puerto Rico jako o „pływającej wyspie śmieci”; przyjaciel Trumpa z dzieciństwa, który nazwał Harrisa „Antychrystem”, dzierżąc przed publicznością krucyfiks niczym średniowieczny krzyżowiec; Tucker Carlson i Donald Trump Jr. promują teorię „zastąpienia” białej supremacji, która głosi, że Demokraci chcą pozbyć się rdzennych Amerykanów i umieścić na ich miejscu obcych kolorowych ludzi. Kiedy wieloletni doradca Trumpa i główny ideolog antyimigracyjny, Stephen Miller, powiedział: „Ameryka jest dla Amerykanów i tylko Amerykanów”, czy wiedział, że było to bezpośrednie echo hasła „Ameryka dla Amerykanów” Ku Klux Klanu? A może nazistowskie „Niemcy dla Niemców”? Nie wydawało się, że należy zadać to pytanie – odpowiedź na nie została już udzielona. Mogę was zapewnić, że ten wieczór nie był, jak Trump próbował twierdzić kilka dni później, „absolutnym świętem miłości”.

To, co było obrzydliwe w byciu tam osobiście, to obserwowanie otaczających mnie fanów Trumpa i uświadomienie sobie, że nie było w tym dla nich nic szokującego. Nienawiść była tym, czemu chcieli kibicować; im paskudniejszy przezwisko, im bardziej prymitywne obelgi, tym większy ryk. Ludzie wokół mnie nie grozili ani nie byli szczególnie źli, ale wydawało się, że skupili się na najgorszych aspektach Trumpizmu – kulcie jednostki, wyrachowanym rzucaniu złośliwych obelg, demonizacji całych grup ludzi. „Tampon Tim” i „alfonsowie” Harrisa nie byli godnymi pożałowania aspektami wiecu, jak wciąż udają apologeci Trumpa w pozostałościach dawnego establishmentu Partii Republikańskiej. (Zobacz: Haley, Nikki.) Byli atrakcją. Prawdą jest również, że większość ludzi na widowni siedziała grzecznie godzinami, niektórzy z nich przeżuwali popcorn lub wysyłali SMS-y do znajomych w nudnych momentach. Nazwijmy to banalnością zła. Kiedy Trump w końcu wszedł na scenę, wiele osób siedzących obok mnie podskoczyło, aby zrobić sobie selfie – z naszych krwawiących z nosa miejsc w tle było morze czerwonych kapeluszy, maleńka postać Trumpa na scenie daleko pod nami i gigantyczny ekran znacznie bliżej pod hasłem siłacza „Trump to naprawi”.

A jednak potem, co najmniej przez kilka godzin, poczułem dziwny optymizm: być może po prostu trudno uwierzyć, że tę mroczną, ciasną i pełną nienawiści wizję Ameryki podziela większość Amerykanów. Miałem podobne odczucia pod koniec konwencji GOP w Milwaukee tego lata: jego Trumpifikowana Partia Republikańska za bardzo przypomina religię, która wymaga nadmiernego zawieszenia niewiary od swoich wyznawców.

Niecałe czterdzieści osiem godzin później na tygodniowym wiecu Harrisa na Elipsie w Waszyngtonie zadziwiła sama wielkość frekwencji. Jej kampania twierdziła, że ​​wzięło w nim udział siedemdziesiąt pięć tysięcy osób, w każdym razie znacznie więcej niż w niesławnym wiecu Trumpa w tym samym miejscu 6 stycznia 2021 r. Wiceprezydent definitywnie udowodniła, że ​​Trump nie jest jedyny kandydat, który potrafi zgromadzić dziesiątki tysięcy podobnie myślących ludzi na szeregu przemówień politycznych. Atmosfera przed Białym Domem była wyjątkowa na rok 2024 – po części impreza taneczna, po części wykład na temat opłakanego stanu demokracji. Radość lata zniknęła, ale pozostała radosna, choć nerwowa, energia. To był tak ogromny tłum – to powinno coś znaczyć, prawda? Opuszczając strefę prasową pod koniec wieczoru, natknąłem się na dużego mężczyznę w czarnym garniturze. To był ktoś przebrany za Kim Dzong Una. „Cieszcie się ostatnimi dniami demokracji” – powiedział, gdy ruszyłem w stronę wyjścia.

Kontrastów z wiecem Trumpa w Garden było zbyt wiele, by je wymienić – były to wydarzenia dotyczące równie dobrze różnych krajów. Uwydatniło się jednak kilka różnic: jedną z nich był naleganie Trumpa, aby opowiedział całą swoją dziwaczność MAGA otoczenie. Dziewięć lat po występie w programie Trump promuje nie tylko siebie, ale cały karnawał postaci, które przekształcił w niszowe gwiazdy Trumpworld – prawniczkę zaprzeczającą wyborom, Alinę Habbę, która żywiołowo tańczyła na scenie w olśniewającym stroju MAGA kurtka; gospodarz programu telewizyjnego znany jako dr Phil, który szczerze wyjaśnił publiczności, dlaczego Trump tak naprawdę nie był tyranem, ale sam był ofiarą zastraszania. Co znamienne, główne miejsca przemówień tuż przed wystąpieniem Trumpa były zarezerwowane nie dla kandydata na kandydata Trumpa, JD Vance’a, czy najwyższego rangą republikanina w rządzie, spikera Mike’a Johnsona, ale dla ulubionych członków rodziny Trumpa i dwóch jego największych miliarderów zwolennicy.

Harris ze swojej strony pominęła gwiazdorską moc, która była cechą charakterystyczną wielu jej innych wieców – nie było Beyoncé ani Bruce’a Springsteena, którzy mogliby odwrócić uwagę od przemówienia określanego jako „mowa końcowa” i przemówienia, które skłaniało trudno postrzegać wybory jako wybór między Trumpem i jego „listą wrogów” a Harris i jej „listą rzeczy do zrobienia”. W rzeczywistości większa część przemówienia polegała na zaznaczaniu pozycji na tej liście – przetestowanego w sondażach, skupionego na grupach fokusowych i sprawdzonego przez ekspertów zestawu propozycji politycznych, począwszy od federalnego zakazu zawyżania cen w sklepach spożywczych po pomoc finansową dla osób kupujących dom po raz pierwszy oraz ubezpieczenie Medicare w ramach domowej opieki nad osobami starszymi.

Teoretycznie do tego właśnie nawołują jej krytycy – więcej szczegółów, więcej polityki, większe wyczucie tego, co zrobiłaby prezydentura Harrisa. Było to rozsądne, racjonalne, trzeźwe i w czasach Trumpa stanowiło niemal niewiarygodny anachronizm. Łotrzyk z Nowego Jorku spędził trzy kolejne wybory, wysadzając w powietrze normy, które kiedyś rządziły amerykańską polityką, w tym nawet przestrzeganie podstawowych zasad konstytucyjnych. Słuchając przemówienia Harris, myślałem o tym, z czym się mierzy. To T. rex kontra technokraci, Godzilla kontra G-men. Nie trzeba być miłośnikiem filmów o potworach, żeby wiedzieć, że potwór bardzo często wygrywa.

Kiedy opuszczałem wiec Harrisa, rozeszła się wieść o „śmieciowej” gafie Joe Bidena, podczas której prezydent podczas rozmowy wideo ze zwolennikami Latino Harrisa albo obraził atak „zwolennika” Trumpa na Portoryko jako „śmieci”, albo zastosował etykietę „śmieci” wszystkim „zwolennikom Trumpa”. Biden, Harris i wszyscy Demokraci na świecie, których o to zapytano, przeprosili i upierali się, że nie była to zamierzona żadna ogólna zniewaga i że wszystko było kwestią źle umieszczonego apostrofu. Tymczasem Trump natychmiast uznał uwagę Bidena za coś bliskiego krwawego zniesławienia wyborców przez osiemdziesięcioletniego prezydenta, przeciwko któremu zdecydowanie wolałby kandydować. Nieważne, że sam Trump zaledwie kilka dni wcześniej nazwał Amerykę pod rządami Bidena i Harrisa „wysypiskiem śmieci dla świata”. Nieważne, że przez poprzednie dwa dni odmawiał przeprosin za komentarz dotyczący „wyspy śmieci” podczas wiecu w Madison Square Garden.

Do środy jego pracownicy znaleźli śmieciarkę, na której Trump mógł pojechać, aby zwrócić większą uwagę na komentarz Bidena, choć oczywiście posłużyło to również jako przypomnienie o wypełnionym śmieciami akcie końcowym Trumpa. Już tylko kilka dni pozostało do wyścigu, który jest najbardziej emocjonujący, i obejrzyj wideo byłego prezydenta bezsensowne krążenie pusty pas startowy lotniska w śmieciarce stanowił niemal nieodpartą, choć niezamierzoną, metaforę kampanii – i kraju – utkniętego w niekończącej się pętli Trumpa.

Na scenie podczas wiecu w Wisconsin, wkrótce po tym wyczynie, Trump przyznał, że nie chce nosić neonowej kamizelki śmieciarza, którą namawiali jego doradcy ds. kampanii. Ale mimo to to zrobił. Uderzające było jednak to, że nawet sam Trump zdał sobie sprawę, że być może nie był to najlepszy pomysł. I miał rację. Obejrzyj wideo z nim zmagający się otworzyć drzwi śmieciarki – niezbyt ładny wygląd jak na siedemdziesięcioośmiolatkę pragnącą zostać najstarszą osobą w historii wybraną na prezydenta. Powstała w ten sposób sesja zdjęciowa może przejść do historii, gdy Michael Dukakis jeździ w czołgu w źle dopasowanym hełmie lub Calvin Coolidge niewygodnie noszący indiańskie nakrycie głowy. To także wydaje mi się kolejną niezamierzoną metaforą Trumpa: Ameryka, podobnie jak jej były prezydent, wie lepiej, ale i tak może postąpić źle. ♦

Source link