Minął zaledwie tydzień, odkąd armia odzyskała obszary Północnego Chartumu – niegdyś tętniącego życiem północno-wschodniego skrzydła trójmiejskiej stolicy Sudanu, znanego lokalnie jako Chartum Bahri.
Brzęczenie samolotów bojowych i huk wystrzałów wciąż przerywają tutejsze życie. Jednak ostrzał już ustał, a samoloty bojowe szukają celów wroga, które zostały zepchnięte dalej.
Dla niektórych półtoraroczne oblężenie Sił Szybkiego Wsparcia (RSF) dobiegło końca. Ale blizny nadal znaczą ulice, domy i nieliczne rodziny, które wciąż w nich żyją.
Setki tysięcy cywilów uciekło z Chartumu Bahri do bezpieczniejszych stanów w kraju Sudankrajach sąsiadujących i poza nimi.
Kiedy dotarliśmy do Halfaya – starej, zżytej dzielnicy, w której rodzice obserwują, jak ich dzieci stają się rodzicami, zapanowała niepokojąca pustka.
Dziś zarośnięte pnącza sięgają po rozbite szyby samochodów porzuconych na podwórkach właścicieli.
Wewnątrz domy są przewrócone, splądrowane i zniszczone przez kule i rakiety.
👉 Kliknij tutaj, aby śledzić podcast Sky News Daily 👈
Przeczytaj więcej:
Co się dzieje w Sudanie?
„Zaczęli zabijać ludzi na ulicach”
Wszystko, co pozostało – albumy ze zdjęciami, piórniki, ubrania i książki – dla nielicznych jest wszystkim. Wielu wyjechało z nadzieją, że minie tylko chwila, zanim będą mogli wrócić.
Ale nie wszyscy mogli wyjechać.
„Nie mamy ani grosza, z którym moglibyśmy wyjechać. Nie mieliśmy nic i nigdy się tego nie spodziewaliśmy” – mówi nam Faiza Ishaq przed swoim domem.
„Nie mam tu żadnej rodziny – wszyscy wyjechali. Jestem tylko z dwójką dzieci i mężem”.
Oprócz garstki pozostałych sąsiadów jesteśmy pierwszymi cywilami, których Faiza zobaczyła w ciągu blisko 18 miesięcy wojny.
Zapłakała na moim ramieniu wkrótce po tym, jak szczęśliwie się przytuliliśmy. Po chwili jej nowe poczucie ulgi zostało przyćmione miesiącami głębokiego przerażenia i żalu.
„Odkąd przyszli półtora roku temu, poczułam drżenie na całym ciele. Ręce tak mi się trzęsą, że nie mogę jeść bez rozlewania jedzenia” – mówi Faiza, wyraźnie drżąc.
„Żyliśmy w atmosferze terroru – o drugiej w nocy mogą przeskoczyć mur. Obrzucają nas obelgami i grożą, że zabiorą moją 12-letnią córkę”.
Mówi, że ich sąsiedzi zostali zabici przez RSF podczas walki o ochronę swoich dwóch sióstr przed gwałtem. Najbardziej obawiała się tego, że następna w kolejce będzie jej córka.
„Mówili mi: «daj mi swoją córkę za mąż, albo ją zabierzemy». Kiedy przychodzili do domu, zamykałem ją w łazience”.
Niewielka ilość żywności i wsparcia, jakie mogli znaleźć podczas oblężenia, pochodziła zza rogu. Jej sąsiadka Sumaya zamieniła swój dom w kuchnię społecznościową.
Kiedy rynki opustoszały, zamach stanu w rogu jej podwórka i zboże zakupione za datki zebrane od Sudańczyków za granicą zostały wykorzystane do wykarmienia jak największej liczby pozostałych rodzin w najtrudniejszych warunkach.
„Strach i trauma sprawiły, że zachorowaliśmy. Nigdy tacy nie byliśmy – to koniec” – mówi Sumaya.
„Wszyscy straciliśmy na wadze i czujemy się słabi, ponieważ w każdej chwili mogą zapukać do drzwi. Jeśli ktoś zapukał do drzwi, nie wypowiadając mojego imienia, ogarnął mnie strach”.
Kiedy tak staliśmy i rozmawialiśmy w upale dnia, jeden z wolontariuszy ze społeczności, Firas, musiał iść i się położyć.
Choruje na malarię po raz czwarty od rozpoczęcia wojny. Nawet w obliczu tych zdobyczy militarnych przemieszczanie się i leczenie w stolicy są poważnie ograniczone.
„Mdleję dwa do trzech razy w miesiącu z powodu braku odżywiania” – mówi Firas.
Przeżył ataki powietrzne armii, prześladowania RSF i niebezpieczną pracę przy kablach elektrycznych, którą musiał ryzykować, aby utrzymać prąd w okolicy.
„To naprawdę było zabicie lub bycie zabitym. Powiedzieliśmy naszym rodzinom, że jeśli umrzemy, po prostu nam przebaczcie”.